Pejzaż prowincjonalny

Między Półwsią, a Kamieńcem

Wyprawy na tzw. Ziemie Odzyskane mają niemal zawsze ten sam posmak. Są odkrywaniem świata w jakiejś części nieznanego, ale dziwnie bliskiego.

To okaleczona rzeczywistość wsi i miasteczek, w których często jedynym świadectwem tego co pozostało po  przeszłości jest miejscowy kościół, czasami fragment zabudowy rynku, miejscowe więzienie, koszary. Utylitaryzm wojenny i pragmatyzm gospodarczy w jednym. Przy zrujnowanych majątkach dziwnym trafem to co ocalało i służyło przez kolejne dekady (aż do ich fizycznego unicestwienia) to były obory, stajnie, magazyny. Taki obraz zastałem między innymi w Kamieńcu (dawnej Finckenstein), wiosce leżącej około 8 kilometrów od Susza…

Mijane wioski, nomen omen Półwieś czy Zalewo, były niczym więcej jak szpiczastymi wieżami kościołów, drogami wybrukowanymi polnymi kamieniami. W każdej z wsi, jak Kamieńcu, sklep jest po prostu sklepem i cieszy prostym szyldem informującym o tym doniosłym fakcie. Inna sprawa, że wystarczy się przy nim zatrzymać, by zrozumieć, że to centrum miejscowego życia, punkt informacji turystycznej i infiltracji przybyszy, którzy z niewiadomych powodów, przybywają do osady…

W Kamieńcu wszystkim wydaje się cokolwiek podejrzane, że ktoś jeszcze (tzn. ja) chce zobaczyć ruiny pałacu, o którym miejscowi wiedzą, że bywał w nim Napoleon, książę Poniatowski czy słynna Maria Walewska (o Adolfie Hitlerze nie wspominając, bo po co drażnić i to rozpamiętywać, choć i o niego pytają niektórzy turyści). A przecież, zdaniem mieszkańców, to coraz mniej malownicza ruina, która doprawdy w niczym nie jest bardziej atrakcyjna od sąsiadującego z nią, dobrze wyposażonego sklepu z piwem, alkoholem i zagrychą. No tak wziąć coś na ząb, popić i popatrzeć na znajdujący się vis a vis szkielet dawnej siedziby rodu Finckenstein, to może miałoby i sens. Ale tak bez zakąski, gdy człowiek wypije i popatrzy na to wszystko dopadają go tylko smutne myśli nad bezsensem gromadzenia dóbr i przemijaniem wszystkiego… Więc po co? No może miłość trwa wiecznie, to znaczy wspomnienie o niej, bo taka Walewska i Napoleon to już całkiem ludzka historia jest i nawet ruiny zyskują na urodzie…

Olsztyn

Olsztyn, była stolica Prus Wschodnich to miasto okaleczone i wciąż nie na swoim miejscu.

Dziwnej urody rynek z wypreparowanymi fasadami kamieniczek, niemal niewolniczo powtarzającymi pseudohistoryczną zabudowę jaką można spotkać przy placach i na rynkach Dolnego Śląska, gdy masowo je odbudowywano nadając piastowskie formy i artyzm bliski architekturze „Panienki z okienka” (1964) czy „Historii żółtej ciżemki” (1961). Kicz i historyzujący banał. Brzydota i tandetne materiały…

Czas zresztą obchodzi się z tymi formami nader okrutnie. Pseudohistoryczne aplikacje, reliefy i sgraffito dzisiaj epatują estetyką, która do nikogo nie przemawia. Z ducha socrealistyczna, z formy modernizująca, prowokuje do jej usunięcia i powtórzenia za Adolfem Loosem, że „Less is more”.

W tym oceanie nijakości i form niby na niby, cieszą takie miejsca jak budynek na rogu rynku i św. Barbary 1. Miejsce, bo już nie sam dom, związany jest z postacią giganta architektury niemieckiej i europejskiej I połowy 20. Erichem Mendelsohnem, który pod koniec 19. wieku przyszedł na świat i spędził swoją młodość w Olsztynie, gdy ten nazywał się Allenstein.

Mendelsohn, syn kupca tekstylnego, ostatecznie porzucił intratną przyszłość handlowca i balwierza i w Olsztynie jeszcze zdążył zadebiutować jako architekt, wznosząc na zlecenie miejscowej gminy dom przedpogrzebowy i stróżówkę przy olsztyńskim cmentarzu żydowskim. Praca dyplomowa, bo tym był  projekt i realizacja Mendelsohna, nie uderza wybitnym charakterem projektu (cóż, wiadomo, architekt był do pewnego stopnia zakładnikiem inwestora i tradycji), ale mnie – badacza jego twórczości – cieszy bardzo, że niedawno całe założenie zostało pieczołowicie odrestaurowane.

Patrząc na dom cmentarny przy obecnej ulicy Zyndrama z Maszkowic( do 1945 roku See-Strasse), widzę jak przeprowadzone podziały elewacji budynku, są jakąś studencką próbą poszukiwania własnej drogi, posiadając widoczne odniesienia do architektury Olbricha i innych współczesnych Mendelsohnowi. Zwłaszcza tych traktujących architekturę rzeźbiarsko i funkcjonalnie.  W Olsztynie jednak (jest rok 1913 gdy Mendelsohn kończy dom przedpogrzebowy i kończy się pewna epoka w życiu i gminy, i świata w jakim wyrósł)  Mendelsohn jest wówczas dopiero przed swoim wielkim skokiem, którego dokona (wraz ze swoimi kolegami z Berlina i Monachium) w architekturze europejskiej kilka lat później.

Dzisiaj, gdy po latach zajmowania się Erichem Mendelsohnem dotarłem wreszcie do Olsztyna, mogę jedynie żałować, że  nie mogłem zobaczyć wnętrza domu przedpogrzebowego. Następnym razem?  Miejmy nadzieję.

Smutkiem może napawać jedynie to, że i ta ulica i przylegające doń zabudowania składały się przed 1945 roku na olsztyńską dzielnicę żydowską, po której nie został żaden ślad. Poza ocalonym budynkiem projektu Mendelsohna nic nie pozostało.

Dopełnieniem Holokaustu, była świadoma polityka wypierania pamięci… Kirkut był świadkiem ostatniego pochówku w 1940 roku. Lata po 1945 roku upłynęły na konsekwentnym niszczeniu cmentarza, profanowaniu go i używania macew jako materiału budowlanego i kamieniarskiego. Patrząc na wysoki poziom nasypu na ponownie wygrodzonym terenie nekropolii wiem, że jak kiedyś Remuh, cmentarz tak naprawdę czeka na odkopanie pozostałości znajdujących się tutaj  nagrobków i przywrócenia elementarnej godności i pamięci tych, którzy pod kamieniami i kikutami macew wciąż spoczywają…

Wracając do śródmieścia idziemy ulicą Grunwaldzką, czcząc wszystkich uczestników bitwy 1410 roku (zważywszy na liczbę uczestników tej rzezi patronów dla nazw ulic nigdy tu nie zabraknie). Mijamy domy odarte z wszystkiego co je niegdyś zdobiło. Wyjątkiem jest narożna kamienica przy dawnej See-strasse, w której znajdowała się typowa trafika i gdzie handlowano (jak widać) między innymi cygarami i tytoniem. W sam raz po drodze z cmentarza lub z synagogi… Pozostałe kamienice w tej części miasta trwają w niemym zdumieniu nad swoją brzydotą. Kuszą, jak podstarzałe dziewoje w dzielnicach  czerwonych latarni wytartym makijażem, oczodołami po barwnych witrażach  i bramami, które niegdyś jak one same musiały być piękne.

Tak naprawdę tylko boczne uliczki starego miasta i zlokalizowane wzdłuż nich herbaciarnie i bary-mary nocne (jak te przy Okopowej) pozwalają by w kawie, piwie czy w czym kto chce, utopić bezdenny smutek i poczucie wyobcowania. Dają swoistego kopa, by odnaleźć w sobie jeszcze dość siły, by uciec stąd pociągiem, samochodem lub byle jak. Byle dalej. Wcześniej dotykamy nosa Kopernika. Gest współczucia, że on musi tutaj zostać?

Zadzieram głowę do góry. Wysoka szara ściana, równie szarego domu. Na szczęście powyżej lini muru błękitne dzisiaj niebo. Niespodziewanie w oknie widzę szmacianego lwa. Jest tak samo autentyczny i tak samo stąd, jak wszystko inne i to co wokół. Chciałby uciec, nie może. Zostanie. Taki rodzaj trwania.

Dom przedpogrzebowy (Olsztyn, architekt E. Mendelsohn, 1913) Dom przedpogrzebowy. Detal (Olsztyn, proj. E. Mendelsohna)

See-strasse. Wspomnienie (Olsztyn)

Trafika. Detal (Olsztyn)

Olsztyn nostalgiczny Nos Kopernika (Olsztyn)

Okopowa (Olsztyn) Okopowa. Impresja (Olsztyn)

Stare miasto (Olsztyn)

Lew czuwający (Olsztyn, ul. Okopowa)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.