Czasami to dobrze, gdy przyjaciel zabierze nas w miejsce, które uznajemy za poznane i obłaskawione. B. zadecydował, że tym razem będzie to MOCAK i CRICOTEKA. No to poszliśmy…
MOCAK, gdyby nie magiczna aura dzieł Nikifora (wystawa „Nikifory…”) i artystów tworzących w manierze sztuki intuicyjnej, to całkowicie rozczarowałby banałem młodej sztuki z Izraela i dość wtórnymi pracami twórców spod znaku Made in Japan. Patrząc na te ostatnie można było odnieść smutne wrażenie, że to wytwór globalnego uniformizmu plastycznego i „japońszyzny” z początku 20. wieku, gdy termin ten w krajach Dalekiego Wschodu był synonimem produkcji nieudolnie naśladującej tę dobrą… Odrzucam i nie polecam.
Wiem, wiem. Sztuka to kategoria definicyjnie od dekad otwarta, ale nie musi to oznaczać każdorazowej i bezrefleksyjnej akceptacji dla form pustych i jałowych intelektualnie. No, ale dobra wiadomość jest taka, że wystawy już spakowano i… tylko Nikifora może żal… (pozostał jednak katalog i daje dobre pojęcie o tym, czego już nie zobaczycie.)
Bardziej martwi mnie natomiast to, co po raz kolejny zobaczyłem w Cricotece.
A gdzie moje zdjecia?
Wkrótce? Napięcie trzeba stopniować:)