21 grudnia 1967 r. wszystko zaczęło się od telefonu. Nie dzwoniono do mnie (i to nie będzie historia osobista), by spytać jak mi się podoba na świecie, na którym byłem już niemal ósmy miesiąc i czy PRL to historia z mojej bajki. Wciąż zresztą bełkotałbym coś bez sensu nie znajdując dość dobrych słów do opisu tego, co było wokół. Na taki telefon musiałbym czekać przez kolejne dekady aż do… 1992 roku, gdy telefon, po latach oczekiwania, trafił do mieszkania moich rodziców, bo nadeszła ich kolej, cokolwiek miało to znaczyć. To dygresja wprowadzająca, by pokazać jak beznadziejnym i niereformowalnym był tamten czas i tzw. ustrój ( o poziomie telekomunikacji nie wspominając).
Zacznijmy raz jeszcze tę historię.
21 grudnia 1967 roku zaczęło się od telefonu z Komitetu Centralnego niesławnej PZPR. Wasalnej partii, co narodowi „przewodziła” i socjalizm budowała z ludzką twarzą o rysach tępego aparatczyka. Tak, taki kit wstawiano ludziom, usiłując nakłonić ich do wiary w podobną bzdurę. Dodajcie do tego powszechny dobrobyt aż tak wielki, że pognębić miał nędzny kapitalizm wymuszając wielką wędrówkę ludów z Zachodu na Wschód, zatem w drugą stronę niż zwykle (dla pewnej odmiany).
Mniejsza dziś o to. Telefon był faktem, podobnie jak spektakl „Dziady” wystawiony premierowo 25 listopada w Teatrze Narodowym. Dzieło wywołało wyjątkowe poruszenie, interpretacja miała konteksty i wzbudziła patriotyczne uniesienie. By la kamieniem milowym, jak się okazało.
Pilnie i z nagła wezwany został Kazimierz Dejmek. Reżyser spektaklu.
Na miejscu miał usłyszeć od Wincentego Kraśki, z Wydziału Kultury owej matki-partii, że jego inscenizacja „Dziadów” jest „antyrosyjska, antyradziecka i religiancka”. Władysław Gomułka, szef szefów organizacji, nazwał zaś spektakl „nożem w plecy przyjaźni polsko-radzieckiej”. To były więcej niż poważne oskarżenia