Racibórz jest miastem wciąż poranionym. Wojną. Okrucieństwem totalitaryzmów i ślepotą wizjonerów. Frazesami o nowym człowieku i formą miasta ukształtowaną powrotem do Macierzy.
Wciąż sporo tu bylejakości i jakości „Made in PRL”.
Miasto, w którym nie ma świątyń tych ludzi, którzy odeszli. Opuszczając miasto widzieli ich (świątyń) unicestwienie lub mieli nadzieję na przetrwanie „do lepszych czasów”. Nic z tego. Nie ma kościoła ewangelickiego, ani spalonej w Noc Kryształową, raciborskiej synagogi.
Rynek straszy architektonicznym ersatzem, choć mieszkający w ich ludzie są z krwi i kości (i zapewne nikogo nie udają).
W Raciborzu najchętniej patrzę ku górze. Wybawienie jednak, jakkolwiek przewrotnie to zabrzmi, nie tylko w dni upalne, przynosi tu Kanał Ulgi.
Pograniczny charakter miasta znam z miejsc mu podobnych, nad Odrą i Nysą. Za Filipem Springerem, na głos powtórzę, że pewne zdarzenia nie są w tych miejscach kwestią wyboru, lecz czasu (jedynie).
Na rogu ulic Rzeźniczej i Browarnej dokonuje się symboliczne opisanie miasta. Można odpocząć, choć postój jest płatny i kuszą tu maglem, łaskawie nieczynnym na czas (niedzielnego) świętowania. Na Rzeźniczą zakazują wjazdu, pewnie wiedzą, co mówią i przed czym ratują…
Racibórz… , Racibórz…gdzież to leży ten Racibórz? -zadawała sobie pytanie jedna z katowickich urzędniczek po podziale administracyjnym Polski w okresie „środkowego Gierka”.
– Między Tygrysem a Eufratem!- odpowiedział petent, proboszcz jednej z raciborskich parafii.”:)
„Racibórz wczoraj i dziś.”