Ostatnie tygodnie to lekkie zaniedbanie moich prenumeratorów. Co prawda tekstów i postów na blogu jest blisko 600 i wiele z nich, jak sądzę, wciąż dobrze wpisuje się w zdarzenia jakie nas dotykają. Wyciągając z przepastnych czeluści fakty ważne i rocznice mniej istotne, wciąż jest się czym inspirować i do czego wracać.
No, ale fakt, tekstów nie było i jest to ustalenie lekko kłopotliwe. Niedobrze i… czas to zmienić.
A tymczasem tak wiele się dzieje.
Ten most na rzece…
Milczałem w sprawie słynnego mostu w Pilchowicach. Może dlatego, że w najbliższym czasie będę w dolinie Bobru i gdzieś jest we mnie nadzieja, że ów most zobaczę. Z naiwną wiarą, że widok ten coś mi wyjaśni i pomoże w przyjęciu stanowiska, w znalezieniu własnego stosunku do sprawy. Nie lubię owczego pędu, a ten obserwowałem śledząc doniesienia prasowe na temat tego, kto i za ile wysadzi lub nie most nad Jeziorem Pilchowickim. Z wypiekami na twarzy karmiłem się doniesieniami, kto też go uratuje.
To „poniemiecki” most, co od razu osadza go w oczywistym kontekście: nie polski, ale już „nasz”. Solidny (bo niemiecki), ale niepotrzebny, bo kto by używał kolei w czasach, gdy cały świat do niej wraca, a nie pali tysięcy ton benzyny i innych paliw.
Zatem ten poniemiecki most nad niegdysiejszym zbiornikiem zalewowym Bobertalsperre, nazwanym współcześnie jeziorem, wzbudził pragnienie ocalenia i głos oburzenia przed losem, jaki miał go spotkać. Wysadzenia i efektownego końca w formacie Made in US (a właściwie Made in California) i w ogóle z hollywoodzkim sznytem.
Słusznie i pięknie, że go ocalono.
I w ogóle budujące to, co usłyszeliśmy w trakcie tej dyskusji, poza oczywiście wypowiedziami