Berlin widziany podczas tych ostatnich dni przyjemnie mnie uwodzi. W jakimś sensie to relacja obustronna, bo miasto wciąż mile zaskakuje (lub odwrotnie, jest po prostu sobą?), a ja pozostaję pod jego urokiem.
Berlin jest sobą zarówno wtedy, gdy ucinam sobie krótką rozmowę ze sprzedawcą Currywurstu późnym wieczorem, gdy klientów mniej i można poczytać ulubioną gazetę, jak i wówczas gdy zmierzając do siebie mijam po drodze tutejszą knajpę na rogu. Przez szeroko otwarte okno (wieczory są zaskakująco ciepłe ostatnio) widzę kilka stolików, które w dużej liczbie obsiedli starsi panowie. Pochłonięci są w takim samym stopniu rozmową o niczym, jak i w grą w karty, bo w końcu ktoś musi postawić to piwo (no i je wypić) zanim zamkną lokal.
Kilka utartych dróg wyprowadza mnie z centrum miasta.
Mijam jedno z ostatnich dzieł Ericha Mendelsohna w Berlinie i w Niemczech w ogóle.
Postanowiłem wreszcie zobaczyć zaprojektowaną przez niego siedzibę IG Metall z 1930 roku.