Od czasu do czasu trafiam na słowa, które w języku czeskim mnie zaskakują, pewne nieco śmieszą (bo po prostu są inne). Są i takie, które pojawiają się znienacka i w jakimś sensie uwodzą, zapadają w pamięć, nie opuszczają.
Niedawno czytając miejscową prasę, natknąłem się na tekst poświęcony sercu Chopina i temu, co można nazwać kontrolą stanu zachowania serca wielkiego muzyka. Prasa polska pisała o tym dość i wystarczająco, nie będę tutaj przytaczał faktów, które przy okazji inspekcji słoja z sercem wielkiego kompozytora i pianisty trafiły do mediów. Gombrowicz miałby przy okazji używanie, myślę, wykpiwając całą tę napuszoną narrację, o tym co i dlaczego.
Tekst w czeskiej prasie, siłą rzeczy koncentrował się na informacjach, które – jak losy serca, jego historia podczas II wojny światowej – są mniej znane miejscowemu czytelnikowi.
W natłoku dat (może zresztą dość oszczędnie to przytaczanych) pojawiła się informacja, że do 1880 roku, serce Chopina znajdowało się w… piwnicach kościoła św. Krzyża, czekając na decyzję władz kościelnych dotyczącą umieszczenia go bezpośrednio w świątyni. Powodów dla zwłoki było wiele. Jak to w Polsce, śmierć, nie stanowi jak wiadomo powodu, by – jeśli w ogóle – mówić o zmarłych, to tylko dobrze. (Przypomnę w tym miejscu spory o dorobek i miejsce pochówku Miłosza, dyskusje o Herbercie, w mniejszym stopniu oceny ferowane pod adresem Szymborskiej)
Chopin, jak podkreślał czeski dziennikarz, miał za sobą nieformalny związek z George Sand i już z tego powodu, jego osoba nie była jednoznacznie oceniana. Skutkiem tego, przez kolejne, długie lata, pomimo muzycznych zasług, ocena ta zamykała jego sercu, moczącym się prawdopodobnie w wyśmienitym, 70% francuskim koniaku, drogę do filara w kościele św. Krzyża.
Mniejsza o te zdarzenia, dzisiaj łaskawie przemilczane. Ciekawsze jest to, że serce jak napisano, przez ponad dwie dekady spoczywało w podziemiach kościoła, wśród (uwaga!) haraburdi…,