Czy znacie i pamiętacie początek filmowej opowieści o „Ostatnim samuraju” w reżyserii Edwarda Zwicka, z 2003 roku? Jest taki hollywoodzko romantyczny… Nieco tani, ale jakże skutecznie działał na Japończyków…
Narracja, wyjaśniając to tym, którzy filmu nie widzieli, ma pozory nawiązywania do mitologii japońskiej i rozpoczyna się, historią o tym, że najważniejsze z wysp japońskich narodziły się z… czterech kropel krwi, które spadły do morza z samurajskiego miecza…
Piszę o tym i myślę, nad dobrym i symbolicznie wymownym początkiem opowieści o tysiącach biednych chłopów z terenów południowych państw niemieckich (dominowali ci napływających z Pfalzu i Kraju Saary), którzy w drugiej połowie XVIII wieku wyruszali w świat, podążając na Wschód najpierw lądem, a potem przesiadali się w Ulm na tzw. tratwy ulmskie i płynęli Dunajem do Wiednia. U celu tej części ich wędrówki, owe liche barki rozbierano i stawały się tanim materiałem opałowym dla mieszkańców stolicy cesarstwa. Palenie tratw byłoby może tym właściwym i dramaturgicznie atrakcyjnym obrazem końca i początku drogi kolonizatorów na Wschód… ku Orientowi… Może?