Dziennik pisany w izolacji. Dzień pierwszy, a może już siódmy.

No i stało się. Wynik pozytywny, wcześniej krótki oddech, coraz krótszy. Na początku wstępna diagnoza, że to tylko wirusowe zapalenie gardła. Wszystko jednak do czasu, gdy już sam organizm mówi, że to nie może być banalna infekcja.

Radykalnie opadałem z sił, zaś odczucie smaku i zmysł powonienia niemal się ulotniły, zupełnie tak jakbym nigdy nimi nie dysponował. Sól przestała być słona, cukier słodki. No może tylko chory nie traci nic ze  świadomości tego, co dzieje się w Polsce i pomimo czynionych prób obraz ów nic nie traci ze swojej ostrości.  Ból głowy odczuwanie wszystkich absurdów wzmaga i potęguje szczególnie wtedy, gdy po raz enty jakiś dureń z broszką pis-u w klapie marynarki gada coś jak zdrowo naprany. COVID może i wyzwala z odczuwania nieznośnej lekkości bytu. Jednak nie z wszystkich jego ułomności i trosk. Uprzedzam. Część zostaje z nami.

Jestem więc w izolacji, jak mówi najpierw automatyczny system, a potem pani wywiadująca mnie z Sanepidu. Pozostanę w niej do 14 września. I ani kroku. To lekka perwersja. bo w tym stanie stawia się owe kroki nader niechętnie.  Ale przyjmuję to zobowiązanie i tkwię w… izolacji.

Niestety, nie mogę robić tego, co robić lubię. Nie mogę na przykład czytać. Nie, czytanie nie jest na indeksie zajęć, ale książki bez wyjątku są ciężkie jak tona węgla na łopacie. Litery krążą, wirują i w irytujący sposób nie chcą składać się w całość. Nie mogąc czytać wracam myślami , do tego co… przeczytałem. Opłacają się te książki przeczytane, zapamiętane.  Wracam więc do jednej, którą przeczytałem zaledwie kilkanaście dni temu i jak pisanie tego bloga, czy skreślenie kilku zdań (po jej lekturze) odłożyłem na lepsze czasy. Tych, jak powinienem wiedzieć się nie wybiera. Własnie nadeszły.

To była lektura niezwykła i w jakimś sensie prorocza. W jakimś sensie podkreślam, co adresuję do tych, co zawsze maja problemy ze zrozumieniem treści prostych.

Oto podczas pobytu w Kamieniu Śląskim skorzystałem z tamtejszej biblioteczki w języku niemieckim i książki Melissy Mueller, Das Maedchen Anne Frank, pomieszczoną w wyborze najlepszych książek Reader’s Digest za 1997 rok. Poruszająca to opowieść o losach Anny Frank, bo napisana z perspektywy drobiazgowej literatury faktu. Wciskającej się we wszystkie szczeliny i zakamarki jej doświadczenia z życia „przed” i w trakcie ukrycia i z tego, co było potem. Dla kogoś, kto jak ja  żył w Amsterdamie i niemal codziennie przejeżdżał linią tramwajową numer 5 przez Amsterdam Zuid lektura o tyle wyjątkowa, że pozwalała przekraczać obszary,  po których i ona, i jej rodzina krążyła, gdzie żyła i które wykraczają poza standardowy i „dobrze znany” obszar jej izolacji i ukrycia w finalnej dla jej amsterdamskiej biografii dzielnicy Jordaan.

Czytałem tę książkę i nie mogłem się odnaleźć z wiedzą, która prowadziła mnie, jak wszystkich czytelników do owej kulminacyjnej daty 4 sierpnia 1944 roku, gdy ją wydano i wraz z pozostałymi osobami z 'tylnego domu’, ich los się dopełniał.  Co jednak mną wstrząsnęło (i tutaj powracamy do owej koincydencji, o której wspomniałem wcześniej), to opis tego czym była trwająca ponad dwa lata izolacja Anny i jej najbliższych (lub po prostu współukrywających się osób, bo nie tylko członków rodziny przecież). Dwa lata… prób robienia wszystkiego, by nie pozwolić zjeść się rutynie, powtarzalności czynności dni i tygodni, miesięcy i lat. Zmierzyć się z upływem czasu, czy pomijanej wcześniej w tej historii świadomości tego, że dziewczynka Anna stawała się kobietą. Anną samotnie wkraczającą w świat nie-dziecięcy w żadnym przypadku. Dwa lata. Dwa lata zajęć faktycznie lub pozornie użytecznych, lecz przede wszystkim po prostu pozwalających zabijać czas. IZOLACJA. Osamotnienie. Pomyślałem wtedy, jakże również  w tym kontekście,  jej historia i Dziennik są  uniwersalną opowieścią o tragicznym i traumatycznym losie człowieka współczesnego.  Jeśli będzie okazja sięgnijcie po książkę Melissy Mueller. Warto.

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.