Doświadczenie COVIDA uczy, że rzeczywistość może zmienić się bardzo radykalnie i nader szybko.
Z osoby pozornie wolnej i niezależnej, popadamy nie tylko w uwikłanie chorobowe, ale przede wszystkim w stan izolacji.
Nic nam nie wolno, choć system stwarza pozory, że się nami zajmuje.
Tak naprawdę pozostawia nas samych sobie. To chory, jak już wie, że jest zainfekowany (to odrębna historia, by się o tym przekonać) zdecyduje kiedy uda się do szpitala (nie pytajcie mnie jak, szczególnie, że w przypadku zabrania nas na wymaz stwierdzający, czy jesteśmy SARS-CoV pozytywni możemy czekać na ambulans do… siedmiu (sic!) dni, o ile nie pofatygujemy się tam sami, własnym samochodem, bo przecież nie taksówką narażając kierowcę na ryzyko zarażenia). To chory też, zanim wejdzie w system izolacji lub kwarantanny musi stanąć na głowie, by albo znaleźć miejsce, gdzie poddany zostanie testowi na obecność wirusa (wcześniej opłacając ten test) albo o ile jest podwójnym szczęściarzem, załapie się na teleporadę lekarza rodzinnego i uzyska skierowanie do jednej ze stacji wymazowych i tam (w oczywistych godzinach pracy punktu od 8.00 do 15.00) podda się testowi…
Do mnie szczęście uśmiechnęło się zresztą co najmniej dwa razy. Nie narzekam więc w ogóle.
Raz, gdy pod koniec kwietnia łyknąłem drugą dawkę szczepionki, drugi, gdy mogłem poddać się owemu testowi. Zdarzenia te potwierdzałyby zasadę, że i szczęście lubi chadzać parami.
W tak zwanym międzyczasie szczęście mnie nieco opuściło,